Strona główna » „Nie wyobrażam sobie zarządzania klubem w sposób technokratyczny”

„Nie wyobrażam sobie zarządzania klubem w sposób technokratyczny”

przez Pawel
Klub muzyczny

– Jeśli ktoś w mojej branży chciałby stworzyć sobie mechanizm do zarabiania pieniędzy, to od razu będzie miał złe wejście. Uważam, że to trzeba lubić i znać. Mógłbym wymienić wielu szefów agencji koncertowych, czy zarządzających klubami. Oni wszyscy byli związani wcześniej z muzyką. Tu nie ma ludzi przypadkowych – mówi Marek „Prezes” Laskowski. Założyciel Progresji, jednego z najważniejszych klubów muzycznych na mapie Warszawy, w drugiej części rozmowy z Pawłem Lewandowskim opowiada o łączeniu działalności komercyjnej z kulturą i pułapkach, jakie czyhają na młodych właścicieli.

Progresja to projekt wieloletni. Charakteryzuje ją duża elastyczność. Znani jesteście z koncertów metalowych, ale kiedyś wystąpiła pod Waszym szyldem Majka Jeżowska. To zróżnicowanie oferty to klucz do trwania w biznesie?

Klub żyje z kontraktu podpisanego z zespołem lub liczby osób, które przyszły na koncert i zostawiły odpowiednią ilość pieniędzy w kasie. Gdy zaczynaliśmy w małym klubie, myślałem, że będziemy grać wyłącznie metal. Niestety młode pokolenia – prowadzone przez dużych wydawców i media – dostają gotowe produkty, które uznają za swoje. Utrzymanie sześćdziesięciu osób w ekipie nie pozwala na robienie koncertów skierowanych tylko do jednej grupy społecznej. Staramy się zapełniać kalendarz. Bywa, że gramy dwadzieścia koncertów w miesiącu. Kiedyś, gdy mieliśmy mniej wydarzeń, myślałem, żeby otworzyć kawiarenkę. Przyciągnąć okolicznych mieszkańców. To jednak nie zrealizowało się. Klient, który chciałby spotykać się w kawiarni z ludźmi zapoznanymi na koncercie, nie będzie przychodził tu regularnie, bowiem program zmienia się ciągle. Nie mogę wpuścić pana, który będzie siedział przy piwku lub kawie, na górze będzie łomotał metal, a to gatunek jakiego on na przykład nie lubi. Podobnie z innymi. Idziemy szeroko repertuarowo. To zaleta, ale i podstawa bytu.

Zapewniliście sobie niezależność finansową. Z niektórymi zespołami współpracujecie bez pośredników. Publika dopisuje. Brzmi jak życie w bajce. To przed czym ostrzegać osoby, które chciałyby stworzyć własny biznes w branży?

Nie wyobrażam sobie zarządzania klubem w sposób technokratyczny. Założenia tabelki w Excelu, dodawania w prawo i w lewo, żeby wypełnić plan. To nie ta branża. Nie wiem, czy komukolwiek poleciłbym założenie klubu, nie dlatego że boję się konkurencji. Kiedyś zwracałem uwagę, co dzieje się w innych klubach. Porównywałem, co wychodzi dobrze. Teraz odwiedzam inny klub, tylko jeśli zainteresuje mnie jakiś koncert, bowiem nadal biorę czynnie udział w ciekawych wydarzeniach w Warszawie… w Polsce… w Europie. Jeśli ktoś w mojej branży chciałby stworzyć sobie mechanizm do zarabiania pieniędzy, to od razu będzie miał złe wejście. Uważam, że to trzeba lubić i znać.

klub Progresja

Bokka podczas jubileuszu Progresji (fot. Andrzej Wasilkiewicz, kaziq.com)

Mógłbym wymienić wielu szefów agencji koncertowych, czy zarządzających klubami. Oni wszyscy byli związani wcześniej z muzyką. Tu nie ma ludzi przypadkowych. Pracowałem kiedyś z jednym technokratą. Wymyślił sobie, że po trzech latach wypłacane będą dywidendy, premie. Okazało się, że ten okres był ciężki. Spłacaliśmy zaległości finansowe. Nie będę podawał szczegółów, ale nasze rozstanie było trudne. W 2019 roku wydawało się, że jesteśmy u szczytu naszych możliwości. Będziemy się tylko rozwijać i realizować nowe pomysły. Okazało się, że przyszła pandemia i klops…

„A może rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady”? Pojawiła się wówczas taka refleksja?

Na początku nie odwoływaliśmy wszystkich koncertów. Myśleliśmy: „jeszcze tylko miesiąc i wracamy”. Nikt się nie spodziewał, że pandemia potrwa blisko dwa lata. W momencie, kiedy nie uruchomiono jeszcze państwowych środków pomocowych, pomyślałem, że może pora się zamykać. Trwały negocjacje połowicznych czynszów z osobą, która wynajmuje nam siedzibę. Rozmawialiśmy z ekipą pracującą w klubie, że nie damy rady się utrzymać. Okazało się jednak, że dwadzieścia lat pracy spowodowało, że Progresja nie jest mikro… a małym przedsiębiorstwem. Pieniądze, które przyszły z Unii Europejskiej, rozporządzane przez Polski Fundusz Rozwoju, były naprawdę duże. Oczywiście musieliśmy spełniać wymogi: utrzymać podstawową część załogi, określić zakres wydatków, ale udało się. Przetrzymaliśmy najgorszy okres. Starałem się nie siedzieć bezczynnie. Kiedy okazało się, że w plenerze mogę już zrobić koncert, uruchomiliśmy Letnią Scenę Progresji. Mogę się pochwalić, że podczas pandemii zrobiliśmy koncert Maty, który był w tamtym czasie największym wydarzeniem w Warszawie. Zgodnie z przepisami uczestniczyło w nim osiem tysięcy osób. Były odpowiednie odstępy między ławkami i maseczki. Powrót po pandemii okazał się mocny. Młodzi ludzie ruszyli z impetem do klubów. To fala nastolatków i dwudziestoparolatków z nowymi artystami i inną muzyką.

W Progresji powstał swoisty kodeks dobrych manier, w którym przestrzegacie m.in. przed przynoszeniem niebezpiecznych przedmiotów na koncert. Czy to jest konieczne w kontekście młodej publiczności?

Kiedyś ludzie funkcjonowali wokół zwartej grupy, dzielili się np.: na punków, metali, fanów Republiki. Nie tolerowali się. Były przepychanki i awantury. Obecnie grupa rówieśnicza dwudziestolatków na ogół nie ma podziałów. Są bardziej tolerancyjni, więc i na koncertach jest spokojniej. Jednak my chcielibyśmy podkręcić misję idei „Baw się bezpiecznie”, by wyraźnie pokazać, gdzie są granice.

Koncerty Warszawa

Prezes z Tides From Nebula. Historia zespołu jest związana z klubem (fot. Andrzej Wasilkiewicz, kaziq.com)

To pomysł moich pracowników. Zauważyłem, że poziom edukacji publiczności koncertowej jest dużo wyższy, niż dawniej, ale nadal jeszcze w tej kwestii nam trochę brakuje. Dzięki przestrzeganiu reguł Progresja jest miejscem bezpiecznym. To działa. Rodzice, którzy kiedyś obawialiby się przed puszczeniem swoich niepełnoletnich dzieci do klubu, teraz robią to, bo wiedzą, że mogą być spokojni o syna, czy córkę. Trzeba kultywować empatię i asertywność, promować pozytywne zachowania.

Progresję zawsze budowała atmosfera. Festiwalem, towarzyszącym klubowi od lat, są Zacieralia. Według mnie to impreza, która przeniosła beztroskiego ducha letnich festiwali, typu Poland Rock, do klubu w środku zimy. Podczas pierwszych edycji za przyjście w garnku na głowie, uczestnicy imprezy dostawali zniżkę na bilet. Wiele osób do dziś przebiera się w wymyślne kostiumy. Tak zakręconego festiwalu w Warszawie ze świecą szukać?

Jest to pewnego rodzaju fenomen. Kiedyś duch artystyczny tego wydarzenia – Mirek „Zacier” Jędras – nazwał Zacieralia… Festiwalem Twórczości Żenującej. To już siedemnaście edycji imprezy. Na przestrzeni tych lat w życiu młodych ludzi zmieniło się wiele, a jednak wracają na Festiwal Twórczości Nieograniczonej – jak obecnie określa się Zacieralia. Widać, że jest potrzeba kontynuacji. Nie maleje frekwencja. Dołączają nowi fani imprezy w oparach absurdu. Co roku jest wydawana koszulka z okazji festiwalu. Na plecach, gdzie zwykle znajduje się tzw. tour, są kolejne daty imprezy w Progresji. Entuzjazm muzyków i fanów sprawia, iż mam nadzieję, że Zacieralia nie skończą się nigdy. Organizatorem festiwalu jest Michał „Mrufka” Jędras. To syn Zaciera, który od dawna gra u niego w zespole na perkusji. Teraz jest odpowiedzialny za dobieranie zespołów.

Dla mniej znanych zespołów to forma promocji. Na Zacieraliach swoją popularność zdobywał przed laty Nocny Kochanek.

Tak. Nocny Kochanek podczas festiwalu pokazał potencjał i udowodnił, że obrał dobry kierunek. Z zespołu Night Mistress, który myślał o międzynarodowej karierze, przeszedł ewolucję, śpiewając po polsku. Okazało się, że jest nisza dla solidnego heavy metalu z troszeczkę przaśnymi tekstami. Pamiętam, że w dniu, kiedy Nocny Kochanek wystąpił na Zacieraliach, mieliśmy wyprzedane wszystkie bilety. Mam nadzieję, że festiwal pomoże wypromować jeszcze niejeden zespół.

Progresja w grudniu skończyła 20 lat. Jak wspominasz jubileusz?

Udał się świetnie. Wystąpiły zespoły w większości mocno związane z historią naszego klubu. Leash Eye zaczynał swoją karierę na naszych deskach, jak również Tides From Nebula, który zawojował nie tylko polski rynek, ale europejski, a nawet światowy.

koncerty warszawa

Zacier stworzył jeden z najbardziej wyróżniających się festiwali w Warszawie (fot. Andrzej Wasilkiewicz, kaziq.com)

Nie zabrakło wyśmienitego zespołu Bokka. Jeśli chodzi o publiczność, poza fanami takiego grania, pojawili się stali bywalcy, których poznałem dwadzieścia lat temu, jako bardzo młodych ludzi. Po dwóch dekadach przyszli celebrować nasze święto.

Jaki koncert w ostatnich latach był Twoją dumą? Kto zrobił niezapomniane wrażenie na scenie?

To jedno z trudniejszych pytań. Nie mogę wymienić jednego koncertu, natomiast jestem w stanie i na szczęście stać mnie, żeby czasami zorganizować występ zespołu, który kocham. Nie zawsze musi to być komercyjnie udana sprawa. W ubiegłym roku był to koncert The War On Drugs, zespołu amerykańskiego, który dobrze zrobił mi w głowie ze swoimi pomysłami. Przebijałem się z największymi agencjami. Złożyłem najlepszą ofertę. Koncert się odbył. Byłem szczęśliwy, niestety na drugi dzień, zobaczyłem wynik ekonomiczny i nie wyglądało to dobrze. Lubię spełnić od czasu do czasu swoje marzenie. Chciałbym też rozszerzać program Progresji, jeśli chodzi o różnorodność gatunków muzycznych. Nie tylko dla siebie, ale i potomnych. Nie chcę stawiać tylko na modne gwiazdki, bo tutaj wiem, że fani i tak wypełnią klub.

W jednym z wywiadów z Tobą – sprzed dekady – padło pytanie, co będziesz robić za kolejne dziesięć lat. O prognozie na 2023 rok mówiłeś: „Będę jeździł po Progresji na wózku elektrycznym i szukał następcy”. Nie sprawdziło się na szczęście.

Teraz mógłbym to powtórzyć w kolejnej prognozie, ale tego nie zrobię. Następcy na pewno są, chętnych nie brakuje, ale siłę do prowadzenia klubu jeszcze mam. Najważniejsze, żeby główka pracowała, bez tego nie dałbym rady. Jedną z najważniejszych rzeczy, jakiej w życiu dokonałem, poza założeniem klubu, była zmiana grupy rówieśniczej. To mnie uratowało. Gdybym został wśród osób po sześćdziesiątce, to pewnie siedziałbym przed telewizorem albo pracował jako kierowca autobusu i słuchał tylko swojej, starej muzyki. Nie poznałbym niczego nowego. Ludzie, z którymi pracuję obecnie, to osoby z przedziału 18-50. Razem czujemy się świetnie. Wiemy, że jesteśmy w tyglu zainteresowań, które dziś są na topie. Nie zamykamy się w świecie swoich starych marzeń.

PRZECZYTAJ PIERWSZĄ CZĘŚĆ WYWIADU Z MARKIEM „PREZESEM” LASKOWSKIM

„Już nie skaczę ze sceny”. Prezes Progresji o prowadzeniu klubu

 

5/5 - (6 głosów)

Może Ci się spodobać