Przez dwadzieścia lat Marek „Prezes” Laskowski zbudował w Warszawie klub, który doskonale radzi sobie w specyficznej branży koncertowej. Bywało, że w Progresji stawał się: barmanem, ochroniarzem, bileterem. Zdarzyło się, że w koncertowym ferworze sam skakał ze sceny w tłum, bo napędza go muzyczna pasja. – Chyba nigdy nie zostanę do końca poważnym prezesem, który będzie się zamykał w swoich gabinetach i udawał, że coś robi – podkreśla założyciel Progresji w pierwszej części rozmowy z Pawłem Lewandowskim, opowiadając o swoim luzackim stylu. Tymczasem my poznajemy tzw. klubową kuchnię.
Osoby związane z Progresją doskonale znają tę historię. W 2003 roku były handlowiec, postanawia założyć klub na 200 osób. Mija dwadzieścia lat i Progresja ma zasięg międzynarodowy, może pomieścić 2000 gości, a jej letnia scena – 5000…
W tym roku przygotowujemy jeszcze jedną. Odbędzie się między innymi Finał Męskiego Grania na ok. 30000 osób.
To są imponujące liczby. Co napędzało Progresję przez dwadzieścia ostatnich lat?
Wychodzę z założenia, że jeśli chce się prowadzić dobrze tego typu interes, to na pewno trzeba lubić szeroko rozumianą muzykę. Zakładając Progresję, słuchałem muzyki progresywnej lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a także jazzu. Młodzi ludzie, którzy pojawili się wokół klubu, reprezentowali uwielbienie dla innych gatunków. Nie były mi znane. Chłonąłem to z przyjemnością. Obecnie jestem fanem: metalu, rocka, jak również niektórych odmian hip-hopu. Podstawą jest kochać, to co się robi i otaczać się ludźmi, którzy mają podobny tok rozumowania. Wiele osób pracujących ze mną, było kiedyś muzykami, postaciami związanymi z zespołami, technicznymi. Entuzjazm wokół nas pomaga w działaniu, przynosi pomysły na rozwój.
Początki Progresji nie były łatwe. Gdy zaczynałeś, sam wykonywałeś wiele prac w klubie. To było duże wyzwanie?
To było, jak pływanie na tratwie, gdzie nigdy nie wiadomo, w którym kierunku się wyruszy. Potrzebowałem mocnego wiosła, abyśmy dotarli do miejsca, gdzie jesteśmy obecnie. Byłem: barmanem, ochroniarzem, bileterem. Kłopoty finansowe w tamtych czasach nie kończyły się. Zdarzało się, że w połowie koncertu brałem pieniądze zarobione właśnie na barze i jechałem po dodatkowe zakupy, gdy widziałem większy ruch tego dnia w klubie.
Wszedłeś w branżę muzyczną już jako człowiek ukształtowany. Byłeś po czterdziestce. Miałeś doświadczenie handlowca. Czy ono przydało się w prowadzeniu Progresji, gdzie występują pewne elementy sprzedażowe?
Nie. Myślę, że bardziej zaprocentował mój charakter – powiem nieskromnie. W każdą pracę, którą wykonywałem, starałem się włożyć coś więcej, niż tylko ją odbębnić, od godziny do godziny. Może poza okresem, gdy byłem mechanikiem samochodowym, czego nie lubiłem i wymiksowałem się z tej profesji. Gdy byłem handlowcem, pracowałem ponad plan. Starałem się dotrzeć do miejsc, które wydawały mi się szansą na rozwinięcie sprzedaży. Bywałem w małych miasteczkach, gdzie nie dojeżdżali inni handlowcy, lekceważący potencjał tych miejscowości.
W przypadku klubu – codziennie poznawałem nowych kolegów i koleżanki. Inspirowali mnie. Przy każdej pracy trzeba wkładać mnóstwo zaangażowania, popartego pasją. Gdyby nie zacięcie, nie bylibyśmy w tym miejscu. Po prostu lubię swoją robotę, nawet jeżeli czasami jest monotonna, pomimo że cały czas trzeba rozwiązywać jakieś problemy, to tylko tak można działać w naszej branży.
Sam zostałeś szefem. Jak wspominasz swoją pierwszą rozmowę kwalifikacyjną?
Nie było wtedy wielkich połaci CV – tak praktykowanych dzisiaj. Na początku rekrutowałem osoby mi bliskie – kolegów, koleżanki. Kompletnie nie znałem się na rzeczach związanych z nagłośnieniem, czy oświetleniem. Młodzi ludzie przychodzili sami. Nie znałem ich umiejętności. Jeśli coś nie wychodziło, odchodzili lub dziękowałem im za współpracę. Niektórzy zostali do dzisiaj. Dwadzieścia lat pracować w jednym miejscu na stanowisku technika czy akustyka, to trzeba nie mieć alternatywy, albo po prostu lubić tę pracę. A rynek zmienił się bardzo w tym czasie.
Zespół rozrósł się do kilkudziesięciu osób?
Ludzi na etacie mamy kilkunastu, ale podczas koncertu, gdybyśmy policzyli wszystkie osoby, za które odpowiadam finansowo i organizacyjnie, to będzie około sześćdziesięciu. Uwzględniając, że to impreza z wyprzedanymi biletami. W skład wchodzą: barmani, technicy, ochrona, osoby sprzątające.
Jak dobierać osoby do tak specyficznego miejsca pracy, jak klub muzyczny? Przy strukturze opierającej się na starych znajomych, rekrutacja odbywa się na zasadzie rekomendacji danej osoby do zespołu?
Mamy podział obowiązków. Zajmuję się: finansami, płatnościami, układaniem kalendarza. Waldek, który siedzi ze mną w biurze, specjalizuje się w produkcji. Dobiera ludzi w kwestiach związanych z technikaliami. Mamy osoby, które zajmują się promocją lub bookingami. Niektórzy przyszli sami, innych znalazłem. Nie wszyscy zagrzewają długo miejsca – z różnych powodów. To nie jest praca z normowanym czasem. Opiera się na zadaniach. Cenię jednak ludzi, którzy nie są tylko skupieni na planie od A do Z, ale potrafią dodać coś od siebie.
Otaczam się ludźmi kreatywnymi. Zajmujący się promocją Karol, wymyślił na przykład fajne wzory na bluzy. Koleżanka miała zrobić booking danego zespołu. Przychodzi i mówi, że tym razem się nie udało, ale proponuje grupę podobną, której występ może się udać. Zostawiam wolną rękę w kwestii działań. Nigdy nie mówię „nie”, gdy do końca nie sprawdzę, czy taki projekt się powiedzie. Scena letnia, która otworzyła się w pandemii to nie był do końca mój pomysł. Nie wpadłbym na przykład, żeby wysypać piasek, stworzyć boisko do siatkówki, czy plac zabaw dla dzieci. To wyszło ze strony osób, które mnie otaczają. Nie wpadłbym na pomysł, że w dni kiedy nie mamy koncertów, możemy sprowadzić konie i kucyki, będące atrakcją dla dzieci.
Nie każdy ma w pracy przełożonego, który skacze ze sceny w tłum. Przylgnęła do Ciebie łatka szefa luzaka?
Już nie skaczę, ale chętnie bym to powtórzył. Niektórzy już mi odradzają, ufam ich ocenie sytuacji. Może kiedyś jeszcze skoczę? Chyba nigdy nie zostanę do końca poważnym prezesem, który będzie się zamykał w swoich gabinetach i udawał, że coś robi. Bardzo lubię otaczać się gronem znajomych, ale również poznawać nowe twarze. Konfrontować się z osobami, którym wcześniej wydawało się niemożliwym, prowadzenie klubu w luzacki sposób. Gdy poznajemy się bliżej, okazuje się, że w Progresji jest wykonywana ciężka praca.
Pracownicy nie nadużywają Twojego luźnego stylu prowadzenia klubu?
Pracownicy pozwalają sobie na pewne nadużycia. Są to jednak osoby odpowiedzialne za swoje działki, więc ich dyscyplinuję. Na urodzinach Progresji pozwoliłem sobie na więcej, niż zwykle. Paru pracowników chciało mi dorównać, co skończyło się poważną rozmową następnego dnia w biurze.
Show-business kojarzy się z różnymi ekscesami, na które polują media. Musiałeś dyscyplinować jakiegoś artystę?
Ale pytanie! Były różne przypadki. A to jakieś zniszczenia na backstage’u, a to niedopełnienie pewnych zobowiązań. Wydaje się, że muzyk, który szybko zostaje celebrytą, ma życie jak w bajce. Wszędzie go wożą. Bycie artystą to nie jest jednak łatwy kawałek chleba. Zazwyczaj zespoły grające u nas, pakują się do tzw. nightlinera i ruszają w trzydziestodniową trasę. Powstają między muzykami różnego rodzaju napięcia i konflikty. Frustracja budzi się czasem w najbardziej nieodpowiednim momencie. Nie chciałbym, żeby akurat to działo się w moim klubie, ale takie przypadki się zdarzają. Dzięki atmosferze, którą tworzymy są rzadkością.
Budujecie także wizerunek instytucji kulturalnej. Wykorzystujecie swoje kontakty z artystami. Na stronie Progresji pojawiają się wywiady.
Moim zadaniem jest sprawienie, żeby nasz klub poza podstawową działalnością, nie był też do końca anonimowy. Chcieliśmy stworzyć środowisko, wśród artystów i znajomych, którzy wiedzieliby, dlaczego w Progresji jest fajniej, niż gdzieś indziej. Bardzo dużą uwagę przywiązujemy do tzw. hospitality. Cała ekipa produkcyjna jest podzielona na osoby, które stoją bezpośrednio na scenie i słuchają życzeń tour managera, realizują punkty z ridera koncertowego z warunkami technicznymi.
Mamy dziewczyny, dbające o posiłki i napoje. W wielu klubach na Zachodzie przestano dbać o artystów pod tym względem. My chcemy sprawić, żeby poczuli się u nas dobrze. To nam się udaje. Jest krąg artystów, którzy wracają do klubu i mówią mi osobiście, że jeśli ruszą w przyszłoroczną trasę, to chcieliby wystąpić właśnie u nas. Gdy tour manager wraca na przykład do Wielkiej Brytanii, podsumowuje później w środowisku, gdzie warto koncertować. Takie rekomendacje są dla nas cenne.
To budowanie ważnego wizerunku klubu w branży, którego z zewnątrz nie dostrzegamy.
Zgadza się.
Dbacie o markę klubu także przez produkty na których widnieje logo Progresji. Piwo, koszulki, bluzy. Czy ta sprzedaż ma znaczący udział w obrotach klubu? A może to tylko wisienka na torcie dopełniająca wizerunku?
Sporo koszulek rozdajemy, właśnie ze względów promocyjnych. Nasi barmani zakładają ubrania z naszym logo, to ładnie współgra. Czasem na mieście ktoś zapyta o Progresję, widząc logo. Nie jesteśmy zespołem, którego fan oddany jest bezwzględnie i musi mieć koszulkę, ale ta formuła dobrze wpływa na promocję klubu. Jeśli chodzi o alkohol, weszliśmy zgodnie z trendem w piwa kraftowe. Sprzedawały się różnie. Stwierdziłem, że muszę oferować piwo przyjemne dla wszystkich. Podpisaliśmy umowę z czeskim browarem Rohożec. Produkuje dla nas jedno z piw ze swojej oferty z nalepką z logiem klubu, co jest bardzo korzystne z punktu widzenia kosztów i zysków. Udało mi się wynegocjować z moim podstawowym dostawcą, że umowa na piwo Progresji nie koliduje z kontraktem na ich produkty. Polecam właścicielom innych klubów: jeżeli czujecie się na tyle mocno, że fani są związani z waszą marką, znajdźcie dobry browar, niekoniecznie w Polsce. Tego towaru powinno wówczas sprzedawać się dosyć dużo. Jakość jest ważna.
PRZECZYTAJ DRUGĄ CZĘŚĆ WYWIADU Z MARKIEM „PREZESEM” LASKOWSKIM
„Nie wyobrażam sobie zarządzania klubem w sposób technokratyczny”